Złoto i ofiary - historia nieopowiedziana. Jak Szwajcaria finansowała podboje Hitlera?
Złoto i ofiary - historia nieopowiedziana.
Jak Szwajcaria finansowała podboje Hitlera?
Photo of Jean ZIEGLER
Jean ZIEGLER
Socjolog, dyplomata, specjalista w kwestii suwerenności żywnościowej. Profesor paryskiej Sorbony i Uniwersytetu Genewskiego. W latach 2000-2009 pełnił funkcję Specjalnego Sprawozdawcy ONZ ds. Prawa do Wyżywienia oraz członka Komitetu Doradczego Rady Praw Człowieka ONZ. Napisał m.in Sociologie et Contestation, essai sur la société mythique (1969), La Suisse,l’or et les morts (1997), Le droit a l’alimentation (2003). W Polsce ukazały się Milczący sejf, Nienawiść do Zachodu, Imperium hańby oraz Geopolityka głodu.
zobacz inne teksty Autora
W Szwajcarii, złocie i ofiarach Jean Ziegler w bezpardonowy sposób rozprawia się z rzekomą „neutralnością” Szwajcarii podczas II wojny światowej. Jak pisze: „Szwajcarii udało się uniknąć II wojny światowej dzięki żywemu, zaangażowanemu i zorganizowanemu współdziałaniu z Trzecią Rzeszą. W latach 1940-1945 szwajcarska gospodarka była niemal całkowicie włączona w przestrzeń ekonomiczną Wielkich Niemiec. Gnomy z Zurychu, Bazylei i Berna służyły Hitlerowi jako paserzy i pożyczkodawcy. Gdy w 1943 r. alianckie bombowce rozpoczęły swoje niszczycielskie naloty na niemieckie miasta, ośrodki przemysłowe i regiony górnicze, Szwajcaria pozostała dla Hitlera jedyną bezpieczną strefą przemysłową, gdzie bez zakłóceń trwała produkcja broni, amunicji, urządzeń precyzyjnych i optycznych oraz innych dóbr potrzebnych Trzeciej Rzeszy do prowadzenia wojny”. Opisuje też antysemityzm władz szwajcarskich (wydawanie na pewną śmierć uchodźców żydowskich), a także hipokryzję i zakłamanie szwajcarskich bankierów „piorących” przez całą wojnę hitlerowskie złoto zrabowane w podbitych krajach oraz podczas Holocaustu.
Dla zrozumienia roli odgrywanej przez Szwajcarię podczas II wojny światowej kluczowe jest to, że nawet w szczytowym momencie swojej potęgi militarnej Hitler nie był w stanie uniezależnić Niemiec od światowego rynku. Nawet po podboju bogatych w surowce naturalne obszarów w Europie, na Bliskim Wschodzie czy na Bałkanach jego przemysł zbrojeniowy nadal był zależny od zakupów dokonywanych poza terytoriami kontrolowanymi przez Niemcy
W 1943 r. przemysł zbrojeniowy Hitlera musiał pokryć 100% swojego zapotrzebowania na mangan poprzez zakupy zagranicą. Mangan jest biało-szarym, wyjątkowo twardym metalem, który topi się w temperaturze 1240oC i w połączeniu z żelazem nadaje się świetnie do produkcji luf wyrzutni i karabinów. Mangan był importowany przede wszystkim z Hiszpanii.
Niemcy musiały importować również 75,9% potrzebnego im tungstenu. Nazywany inaczej wolframem, ten szary metal, nieco mniej twardy niż żelazo, topi się w temperaturze 3842oC. Jest wykorzystywany w lotnictwie. Największym światowym producentem wolframu są Chiny. W 1943 r. Chiny były pośrednio w stanie konfliktu z Niemcami, jako że od 1937 r. walczyły z japońskim najeźdźcą. Hitler musiał zatem importować wolfram z Portugalii. Tylko w 1943 r. sprowadził na potrzeby niemieckiego przemysłu zbrojeniowego ponad 4 tys. ton tego surowca.
Stal nierdzewna jest stopem żelaza i chromu. Jest niezbędna do produkcji łożysk kulkowych, wykorzystuje się ją również do wzmacniania tulei pocisków. W 1943 r. niemiecki przemysł zbrojeniowy importował 99,8% chromu, którego potrzebował na swój użytek. Jednak również w tym przypadku rynki największych producentów tego surowca były przed Niemcami zamknięte. Związek Południowej Afryki pozostawał pod kontrolą brytyjską, a Związek Radziecki był wrogiem Rzeszy. Pozostawała zatem Turcja.
To, co dotyczyło specjalnych metali potrzebnych do produkcji broni, odnosiło się również do zwykłej rudy żelaza. Nawet w tej dziedzinie niemiecki przemysł zbrojeniowy cierpiał z powodu niedoborów. Przez wszystkie lata wojny niemieccy agenci poszukiwali możliwości zakupu rudy żelaza, której 40% sprowadzano ze Szwecji. Diamenty, wykorzystywane do produkcji narzędzi, sprowadzano z Ameryki Południowej. Rzesza kupowała olbrzymie ilości ropy naftowej od Rumunii, a aluminium sprowadzała z Afryki i Azji.
Moglibyśmy tu bez końca wyliczać przykłady głębokiej zależności niemieckiego przemysłu zbrojeniowego od zagranicznych producentów surowców o kluczowym i strategicznym znaczeniu. Najważniejsze to uświadomić sobie tę zależność. Przecież gdy dokonuje się zakupów na światowych rynkach, trzeba się podporządkować obowiązującym na nich warunkom płatności. Hitler nie mógł płacić markami niemieckimi. Musiał regulować rachunki dewizami albo złotem.
Aby móc prowadzić swoją wojnę, Führer potrzebował zatem bankiera, będącego ponad wszystkimi podejrzeniami, wiarygodnego i neutralnego. Atakując Polskę, Hitler nie miał już dewiz i dysponował niewielką ilością złota. W trakcie swoich podbojów ten bandyta znalazł źródło pieniędzy. Zagarniając kraje Beneluksu, Norwegię i inne pokojowe i doskonale prosperujące kraje, zdobył niebagatelny łup. Trzeba było zalegalizować ten majątek za pośrednictwem pozostającego poza wszelkim podejrzeniem wspólnika, który wziąłby na siebie przelanie go na rynek światowy pod szyldem „neutralnego”.
Ten sam proces dotyczył złotych zębów usuwanych przez zbrodniarzy z SS ofiarom obozów koncentracyjnych, obrączek i biżuterii kradzionej deportowanym, wszystkich dóbr zagarnianych w całej Europie przez „jednostki zabezpieczenia dewiz”. Wszystkie te szczytne zadania wzięły na siebie szwajcarskie instytucje finansowe.
Rekiny finansjery z Zurychu, Bazylei czy Berna odegrały rolę paserów i „wybielaczy” zapasów złota skradzionego z banków centralnych Polski, Czechosłowacji, Niderlandów, Luksemburga, Litwy, Łotwy, Belgii, Albanii, Norwegii… To one finansowały podboje prowadzone przez Hitlera.
Gdyby nie szwajcarskie instytucje finansowe, gdyby nie pomoc wyrozumiałych paserów z Berna, Hitler nie byłby w stanie prowadzić swoich ofensyw i grabić kolejnych krajów. To szwajcarscy bankierzy dostarczali mu niezbędnych dewiz, to oni finansowali jego agresje.
Trzeba pamiętać jeszcze o jednym: atakując Polskę, Hitler był niemal całkowitym bankrutem. Rzesza, która wysyłała swoje oddziały na Wschód, stała na skraju upadku. Niemal kompletnie zrujnowana pod względem finansowym dyktatura wprowadzała w błąd opinie publiczne zachodnich demokracji swoją potęgą militarną. W momencie, gdy sprawiały wrażenie, że zdominują świat, Niemcy były na skraju wyczerpania.
Dla Hitlera szczególnie cenni byli szwajcarscy producenci broni. Szwajcaria przoduje w świecie w dziedzinie mechaniki precyzyjnej. Szwajcarskie przyrządy celownicze do dział, urządzenia precyzyjne do karabinów maszynowych i moździerzy, szybkostrzelne działa przeciwlotnicze były (i nadal są) najlepsze na świecie. Hitler zamawiał ich dziesiątki tysięcy. Szkolenia artylerzystów (z szeregów armii i SS) odbywały się pod okiem Szwajcarów.
Szwajcarski przemysł zbrojeniowy miał jeszcze jedną zaletę: prowadząc produkcję na terytorium neutralnym nie był narażony na alianckie bombardowania.
Najpotężniejsza wśród fabryk broni w kraju – i jedna z największych na świecie – należała do syna emigranta z Wirtembergii, Emila Bührle’a. Większość jej warsztatów znajdowała się w zuryskiej dzielnicy Oerlikon. Interesy z III Rzeszą przynosiły firmie niebagatelne zyski. W latach 1939-1945 jej oficjalne wpływy wzrosły z 6,8 do 56 mln franków szwajcarskich, a jej podlegający opodatkowaniu majątek wzrósł 8,5 do 179 mln. Bührle utrzymywał przyjacielskie relacje z nazistowskim ministrem uzbrojenia i produkcji wojennej Albertem Speerem oraz radcą niemieckiego poselstwa baronem von Bibra, który – prawdopodobnie – był najważniejszym pośrednikiem między nazistowskimi przywódcami a szwajcarskimi przemysłowcami. Bührle był stałym bywalcem kolacji wydawanych przez ambasadora Niemiec w Bernie Carla Köchera.
Od lata 1940 do wiosny 1945 r. grupa Bührle’a produkowała niemal wyłącznie na potrzeby Hitlera. Od 1941 r. przedsiębiorstwo zatrudniało 3761 osób, a zatem trzykrotnie więcej niż na początku wojny. Początkowo przedsiębiorstwo Bührle-Oerlikon produkowało maszyny do produkcji przemysłowej. Po inwazji Niemiec na Polskę skupiło się na produkcji broni i już w 1944 roku broń i amunicja stanowiły 95% produkcji firmy. Sztandarowym produktem przedsiębiorstwa było działko przeciwlotnicze o kalibrze 20 mm, bardzo cenione przez Hitlera, jako że zestrzeliło wiele alianckich samolotów.
Bührle był nie znoszącym sprzeciwy szefem. Nienawidził związków zawodowych, a szczególną niechęcią darzył odważnego przywódcę związkowego i posła Hansa Oprechta z Zurychu.
André Marty zbadał wynagrodzenia wypłacane pracownikom przez firmę Bührla: „W 1940 r. robotnik w Oerlikon zarabiał 1,23 franka wynagrodzenia podstawowego, plus 7 centymów za pierwszą i drugą zmianę oraz 25 centymów za zmianę nocną. Premia za pracę w niebezpiecznych warunkach – nierzadko dochodziło do wybuchów, również z ofiarami śmiertelnymi – wynosiła 10 centymów na godzinę[1].
Warto wiedzieć, że nieznośnie szybka ofensywa aliantów przeszkodziła Bührle’owi w upłynnieniu zapasów dział. Wiele z zamówionych przez nazistów dział pozostało po 1945 r. w Oerlikonie. Jednak nawet po samobójczej śmierci swojego ulubionego klienta Bührle znalazł wyjście: eksportował swoją śmiercionośną broń do Trzeciego Świata. W latach 1967-1970 trwała wojna w Biafrze. Ludność Ibo próbowała się uwolnić spod rządów północnonigeryjskich ludów Haussa sprzymierzonych z Joruba. Na terenach na zachód od rzeki Benue generał Ojukwu proklamował niepodległe państwo Biafra. ONZ ogłosiło blokadę ekonomiczną i wojskową Biafry. Szwajcaria podpisała się pod zakazem eksportu broni do samozwańczego państwa. W wojnie biafrańskiej zginęło 2 mln ludzi, przede wszystkim kobiety i dzieci. Biafra skapitulowała, a w jej koszarach inspektorzy ONZ znaleźli dziesiątki dział Bührle’go. Niektóre z nich nadal oznaczone były swastykami i niemieckimi numerami seryjnymi. Były to zapasy Oerlikonu, zapłacone już przez nazistów i przygotowane do dostawy. Bührle sprzedał je po raz drugi generałowi Ojukwu. Za ten doskonały interes Dieter Bührle – syn i spadkobierca Emila – został skazany przez Sąd Federalny na karę grzywny w wysokości 20 tys. franków szwajcarskich za nieprzestrzeganie embarga.
* * *
Saul Friedländer jest dziś jednym z największych izraelskich historyków. Pochodzi z żydowskiej rodziny z Pragi, która w czasie wojny uciekła do Francji. Saul przeżył wojnę w katolickim internacie. Jego rodzice jesienią 1942 r. próbowali przedostać się z Montluçon do Szwajcarii, przekraczając granicę w pobliżu Jeziora Genewskiego.
Jan i Ellie Friedländerowie znaleźli się w grupie, która zebrała się w Lyonie. Próbowali przedostać się przez góry do granicy Valais. Saint-Gingolph jest niewielkim malowniczym miasteczkiem położonym na południowym brzegu jeziora, częściowo na terytorium Valais, częściowo w Sabaudii. Granicę między regionami wyznacza potok Morge. Nad Saint-Gingolp leży niewielka wioska Novel. Jeszcze wyżej wznosi się masyw Mont Grammond. Grupka uchodźców zdołała niezauważona przejść przez dolinę Mont Grammond i zejść do doliny Morge. Byli w Szwajcarii! Tu zaskoczył ich jednak patrol żołnierzy i policjantów. Wszyscy zostali zatrzymani i przekazani francuskiej milicji z Saint-Gingolph.
Jan i Ellie Friedländerowie zostali wysłani do obozu Rivesaltes w pobliżu hiszpańskiej granicy. Stamtąd wysłano ich do obozu zagłady w Europie Wschodniej.
Saul Friedländer został profesorem Instytutu Wyższych Studiów Międzynarodowych w Genewie i kilkadziesiąt lat później pojechał odwiedzić Novel i Saint-Gingolph. W Novel rozmawiał z naocznym świadkiem wydarzeń, panią Franken: „Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co stało się z tą dwójką. Deportowani byli bez wątpienia młodzi (chodziło o dwoje czeskich Żydów) […]. Niesławny sierżant Arrettaz z Saint Gingolph odsyłał ich z sadystyczną satysfakcją, podczas gdy jego kolega [celnik] chował się, by nie widzieć strasznego orszaku tych, którzy byli przekazywani prosto w ręce policjantów.
W liście matki Saula, najwyraźniej wysłanym osobie, która opiekowała się jej synem, z 30 września czytamy:
Po męczącej przeprawie dotarliśmy do Szwajcarii, ale zostaliśmy deportowani. Nikt nas dobrze nie poinformował. Teraz czekamy na transport do Rivesaltes, gdzie zadecydują o naszym losie w sposób, którego może sobie pani wyobrazić. Brak mi słów, by opisać naszą rozpacz i nieszczęście. Nie mamy żadnych bagaży. Może sobie pani wyobrazić, w jakim jesteśmy stanie fizycznie i psychicznie. […] Być może interwencja w Vichy mogłaby nas uratować przed najgorszym. To nie obozu obawiamy się najbardziej. Rozumie pani doskonale. Gdyby miała pani najmniejszą możliwość nam pomóc, proszę to zrobić, błagamy. Proszę działać szybko. W Vichy z pewnością znajdzie się dla nas jakieś wyjście. Proszę pamiętać o małym!
Ostatni telegram wysłany został z obozu Rivesaltes 3 października:
Bez interwencji ministra spraw wewnętrznych nasz bliski transport jest nieunikniony. Wyrazy przyjaźni, Jan Friedländer, 3548, Rivesaltes, barak K.
Mężczyźni i kobiety ze Stowarzyszenia Kwakrów czekali na dworcach i wzdłuż linii kolejowych, którymi przejeżdżały transporty więźniów. Szukali w pobliżu torów ostatnich wiadomości wyrzucanych przez z pociągów. Saul Friedländer jest w posiadaniu takiego listu datowanego na 5 października i adresowanego do kobiety, która się nim zajmowała. Początek listu napisany jest atramentem, dalszy ciąg ołówkiem.
Piszę do pani z pociągu, który nas wiezie do Niemiec. W ostatniej chwili za pośrednictwem kwakra wysłałam pani 6 tys. franków i bransoletkę z brelokami, a przez pewną kobietę klaser ze znaczkami. Proszę zachować wszystko dla małego i przyjąć po raz ostatni wyrazy mojej niezmierzonej wdzięczności oraz najlepsze życzenia dla pani i całej pani rodziny. Proszę nie porzucać małego! Niech Bóg pani wynagrodzi i niech błogosławi pani i całej pani rodzinie. Ellie i Jan Friedländer.
To był ostatni znak życia więźniów.
Prekursorem krytycznego badania polityki Szwajcarii wobec uchodźców w czasach III Rzeszy był Alfred Häsler. W 1967 r. opublikował na ten temat pracę, która weszła do kanonu klasyki[2].
Książka zaczyna się tragiczną historią innych uchodźców:
Pewnego dnia bardzo wczesnym rankiem ogrodnik z cmentarza żydowskiego w Bernie odkrył między grobami parę, która spędziła tam noc. Powiedzieli, że są małżeństwem o żydowskich korzeniach, pochodzą z Belgii, i że po dramatycznej ucieczce z Belgii przez okupowaną Francję przekroczyli nielegalnie granicę szwajcarską, by uniknąć wywiezienia na Wschód. Zgłosili się natychmiast do ambasady belgijskiej, która udzieliła im zapomogi finansowej i skierowała do organów odpowiedzialnych za pomoc uchodźcom. Obawiając się, że nie otrzymają tam żadnej pomocy, młode małżeństwo szukało najpierw schronienia na noc na cmentarzu żydowskim. To miała być ich ostatnia noc na wolności.
Ogrodnik cmentarny zawiadomił władze zajmujące się uchodźcami, które natychmiast się nimi zajęły i aby dopełnić formalności, od razu zgłosiły ich policji.
Policjanci, którzy byli pełni współczucia dla młodych ludzi i okazywali im sympatię i troskę, gdy ci czekali na komisariacie, oczekiwali na instrukcje. Polecenie władz policyjnych było jednoznaczne: uchodźcy powinni natychmiast zostać odesłani na terytorium okupowane, skąd przybyli. Przedstawiciele Pomocy dla Uchodźców podjęli walkę i przy pomocy wpływowych ludzi spoza gminy żydowskiej próbowali zrobić wszystko, by uratować młodych od rozłąki i śmierci. Ten pojedynek trwał dwa dni. Wszystkie wysiłki okazały się jednak daremne i władze wyegzekwowały swoją bezlitosną decyzję.
Berneńska policja otrzymała rozkaz i zadanie, by niezwłocznie odprowadzić zbiegów do Porrentruy. Instytucje pomocy dla uchodźców nie miały już później żadnych wieści o dwojgu ludzi, którzy zostali wrzuceni z powrotem do tego oceanu nieszczęścia.
Dzięki dokumentom z izraelskiego instytutu Jad wa-Szem Historyk Guido Koller zdołał prawie 30 lat później trafić na ślad tych dwojga deportowanych i prześledzić ich dalszy los.
Céline i Simon Zagiel zostali przekazani do okupowanej Francji – co było szczególnym okrucieństwem, ponieważ w sierpniu 1942 r. Francja południowa nie była jeszcze pod jarzmem Niemców. Dwoje uchodźców można było zatem odwieźć samochodem lub pociągiem na granicę w Genewie. Nie wszędzie na granicy szwajcarskiej obecni byli niemieccy żołnierze. Do czasu, gdy cała Francja znalazła się pod niemiecką okupacją, pod koniec 1942 r. Szwajcaria graniczyła na niewielkim odcinku z wolną strefą. Z Genewy Eaux-Vives linia kolejowa łączyła Annemasse, La Roche-sur-Foron i Annecy. Linia ta była otwarta. Mimo że w tym czasie reżim Vichy aresztował Żydów, to jednak mieli szansę ukrywać się w jeszcze wolnej Francji.
Zaraz po przekroczeniu granicy w Ajoie młodzi małżonkowie zostali zatrzymani przez nieprzyjacielski patrol, odwiezieni do Belfort, następnie do Paryża i do obozu w Drancy. 24 sierpnia wyruszyli do Auschwitz transportem nr 23. Zaraz po przyjeździe, prosto z rampy selekcyjnej 17-letnia Céline została wysłana do komory gazowej, Simona zaś wybrano do prac przymusowych i zdołał przeżyć wojnę.
A oto historia rodziny Sonabend odtworzona przez historyka Stefana Mächlera[3].
Simon Sonabend był kupcem z Brukseli handlującym zegarkami. Utrzymywał intensywne kontakty – handlowe, lecz również przyjacielskie – ze szwajcarskimi producentami zegarków zwłaszcza z Bienne. Był kupcem doskonale widzianym zarówno w Szwajcarii, jak i w Brukseli: od 1925 r. kupował rocznie zegarki i zegary o wartości średnio 125 tys. franków szwajcarskich. Bez partnerów takich jak Sonabend szwajcarski przemysł zegarkowy nigdy nie osiągnąłby światowej pozycji. Szwajcaria zatem wiele mu zawdzięczała.
W 1942 r. Simon Sonabend miał 43 lata, a jego żona Laja – 38. Mieli dwoje dzieci: 5-letnią Sabine i 11-letniego Charlesa.
Dzieci zostały cudem ocalone. Rodzice zginęli w komorze gazowej w Auschwitz. Charles opowiadał:
Latem 1942 r. wszyscy w brukselskiej gminie żydowskiej wiedzieli, że wysłanie na wschód jest równoznaczne ze śmiercią. Przecież działały poczta i telefony. Naziści zajęli Belgię w maju 1940 r. W kwietniu 1942 r. przyszły – szczególnie z Polski – wieści o koszmarnym losie, który czekał na osoby wywożone do obozów koncentracyjnych […]. Niemcy zabijali wszystkich przy zastosowaniu gazu. Chcę powiedzieć, że w Brukseli dla nikogo nie było to tajemnicą: gdy wysyłano kogoś do Auschwitz, był skazany na śmierć właściwie już w momencie przyjazdu. Niemcy zaczęli wywozić ludzi przez Malines. Wysyłali rodzinie lub indywidualnej osobie wezwanie, by stawił się z jedną walizką w Malines.
Malines jest miastem leżącym w pobliżu Brukseli. To tu gromadzeni byli Żydzi. Wręczano im „nakaz pracy” (najczęściej za pośrednictwem Stowarzyszenia Belgijskich Żydów) oraz wezwanie do stawienia się w Malines. W sierpniu 1942 r. taki dokument otrzymała rodzina Sonabendów. Postanowili uciec. Oczywiście do Szwajcarii, jako że ojciec rodziny od 17 lat utrzymywał handlowe i przyjacielskie relacje z wieloma osobami w tym kraju.
Simon Sonabend był zamożnym człowiekiem. Przygotowania poszły więc dość szybko. Wyrobił fałszywe dokumenty i opłacił przemytników, którzy mieli pomóc w niebezpiecznej podróży przez okupowaną Europę. Mächler podlicza koszty: aby zapewnić sobie to wszystko, potrzebna była ogromna suma równa mniej więcej 10-letniemu wynagrodzeniu robotnika w Belgii.
Dwóch doskonale opłaconych przemytników odprowadziło Sonabendów do Franche-Comté. Dzięki fałszywym paszportom rodzina – z olbrzymimi obawami – zdołała przejść niemiecką i francuską kontrolę.
Podróż pociągiem skończyła się w Besançon. Sonabendowie oczekiwali w maleńkim hotelu. Przyjechała po nich ciężarówka, które miała ich zawieść do wioski w pobliżu francuskiej granicy. Tam przejął ich kolejny przemytnik. Niosąc ciężkie bagaże, szli na piechotę przez Mont Risoux po zalesionych zboczach Jury, gdzie obecnie znajduje się kilka najpiękniejszych europejskich tras na narty biegowe. O 4 nad ranem rodzina weszła do Szwajcarii od strony idyllicznej doliny Joux. Sonabendowie spędzili dwa dni w leśnej szopie.
Charles Sonabend wspomina: „Wszyscy byliśmy przekonani, że skoro udało nam się dotrzeć do Szwajcarii, jesteśmy uratowani”.
Był piątek 14 sierpnia 1942 r. Ucieczka trwała 6 dni.
Dolina Joux, z jeziorem i miastami, w których produkuje się zegarki, leży w vaudyjskiej Jurze. Z jej głównego miasta, Le Sentier można dojechać autobusem do Lozanny. Stamtąd Sonabendowie pojechali koleją do Bienne. Najpierw zwrócili się do Ernsta Schneebergera, dyrektora fabryki zegarków Fresco. Rodzice i dzieci zostali zakwaterowani osobno: ojciec i matka zatrzymali się u Fernanda Loba, a dzieci u Jacquesa Wollmanna.
Następnego ranka skontaktowano się z władzami. Chodziło o to, by zalegalizować pobyt uchodźców. Ferdinand Lob zatrudniony u Schneebergera był Żydem. Wiedząc o powszechnym wśród pracowników administracji antysemityzmie, poprosił Schneebergera – który Żydem nie był – by skontaktował się z policją kantonalną w Bienne. Zrobiono to telefonicznie. Kilka godzin później do mieszkania Loba przybył policjant o nazwisku Muhl wraz z kilkoma kolegami. Zatrzymali Sonabendów. Policjanci wysłali małżonków pociągiem, pod eskortą, do Porrentruy w Ajoie, będącej niegdyś letnią rezydencją biskupa Bazylei. Region Ajoie leży na granicy z Francją. Porrentruy jest jego stolicą. To małe miasteczko (obecnie w kantonie Jury) było wówczas częścią kantonu berneńskiego. Simon Sonabend został osadzony w więzieniu kantonalnym w starym zamku. Jego żonę zamknięto w klasztorze urszulanek.
Tego samego dnia, w sobotę po południu, do Wollmanna przyszło dwóch policjantów w cywilu. Charles opowiada, że chcieli odprowadzić go wraz z siostrą na dworzec. Protestował, mówiąc, że to dzień szabatu, i że nie mogą jechać pociągiem. Na próżno. Wollmann pomógł dzieciom spakować rzeczy. Funkcjonariusze się przyglądali. Udali się na dworzec, nie odzywając się po drodze ani słowem. W czasie podróży dzieci były uważnie pilnowane. „Nawet gdy szliśmy do toalety”.
Mali Sonabendowie zostali umieszczeni w klasztorze urszulanek razem z matką. To był dzień święta wniebowzięcia. Charles pamięta, że przez kraty swojej celi widział przechodzącą ulicą procesję.
Pamięta również doskonale surowość urszulanek.
Zakonnice – osoby od których można było oczekiwać trochę więcej człowieczeństwa – były pozbawione wszelkiego współczucia, niezdolne, by cokolwiek dla nas zrobić, choćby pocieszyć nas, że może nie zostaniemy odesłani z powrotem. Nic z tego, były zimne i niewzruszone. Tak jakby wykonywały swoją pracę, zupełnie się nad nią nie zastanawiając. […] Nie rozumiem, jak mogły się zachowywać w ten sposób. Jak gdyby nie wiedziały, co się tu dzieje. A przecież powiedzieliśmy im, co zmusiło nas do wyjazdu, dlaczego tak ryzykowaliśmy, i że zostaniemy odesłani na pewną śmierć. Można było odnieść wrażenie, że odcięły się od otoczenia, że nie chciały wiedzieć, co się dzieje. To wrażenie, które pozostało ze mną przez te wszystkie 50 lat: Szwajcarzy, którzy nie chcieli wiedzieć, tak jakby sami byli z innego świata.
Przyjaciele Simona Sonabenda w Bienne, którzy mogli jedynie patrzeć, jak najpierw rodzice, a potem dzieci, są aresztowane i wysyłane do Porrentruy, przystąpili do działania, jak tylko zniknęli policjanci. Próbowali użyć wszystkich swoich dojść.
Wydalanie Żydów, którzy prosili w Szwajcarii o azyl, z regionu Ajoie na francusko-szwajcarskim pograniczu było możliwe najczęściej dzięki współpracy armii lądowej i berneńskiej policji kantonalnej.
Stefan Mähler pisze szczególnie o dwóch funkcjonariuszach: dowódcy policji kantonalnej w okręgu Porrentruy, Choffacie, oraz żołnierzu policji wojskowej Corbazie.
Deportacja rodziny Sonabendów do Francji miała się odbyć w sobotę wieczorem około godziny 22 w rejonie szwajcarskiej wioski Boncourt.
O 21 pod budynek więzienia w Porrentruy podjechał samochód policyjny. Simon Sonabemd, mimo że próbował się wyrywać, został wyciągnięty ze swojej celi. Samochód pojechał pod klasztor urszulanek.
Do głosu jednak doszła „inna Szwajcaria”.
Na temat wydarzeń, jakie rozegrały się tego sobotniego wieczora w klasztorze urszulanek w Porrentruy czytamy w cytowanym przez Stefana Mählera oficjalnym raporcie wysłanym następnego dnia przez dowódcę policji Choffata do centrali policji kantonalnej w Bernie. Choffat pisał:
Poproszono panią Sonabend, by wyszła i zajęła miejsce w samochodzie obok męża. Odmówiła, zaczęła krzyczeć w przypływie rozpaczy i upadła zemdlona na podłogę celi. Dzieci krzycząc, wezwały pomoc. Podtrzymywana przez siostry odzyskała w końcu przytomność. Błagała o pomoc, krzyczała z rozpaczy, wołała, że wysyłamy ją na śmierć. Jej krzyki były oczywiście słyszalne na zewnątrz i wkrótce na placu zebrało się około 50 osób. Przechodnie zdjęci litością zaczęli protestować przeciwko stosowanym przez policję środkom. Obrażali nawet policjanta wojskowego Corbaza, który robił wszystko, by wykonać swoją misję. Wobec takiego oporu, szczególnie że chodziło o kobietę i dwoje dzieci, zrezygnowaliśmy z użycia siły, by uniknąć bijatyki.
W innym raporcie, sporządzonym przez policjanta wojskowego Corbaza dla jego przełożonego, komendanta Hatta w Bienne, czytamy:
Podjęliśmy wszystkie kroki konieczne, żeby przeprowadzić deportację, jednak mimo pomocy ze strony policji kantonalnej nie udało nam się ich zabrać. Sonabend, jego żona i dwoje dzieci krzyczeli i nie chcieli zrobić nawet kroku. Twierdzili, że zostaną rozstrzelani przez Niemców jak tylko przekażemy ich do okupowanej Francji. Pani Sonabend rozdzierała ubranie na sobie i rzucała się na ziemię, i nie było możliwości zmusić ich do niczego, ponieważ 50 przechodniów zaalarmowanych przez krzyki protestowało i krzyczało, że nie możemy postępować w ten sposób. Wobec niemożności wsadzenia tych ludzi do samochodu i wywiezienia na granicę, byliśmy zmuszeni pozostawić ich w więzieniu Porrentruy.
Jednakże owi zwykli przechodnie, owładnięci współczuciem dla prześladowanej rodziny Sonabendów i oburzeni brutalnością własnej policji, nie byli jedynymi, którzy protestowali. Wzburzeni byli również niektórzy miejscowi notable, reprezentujący instytucje państwa. Przewodniczący sądu kantonalnego Alfred Ribeaud był członkiem konserwatywnej Partii Katolickiej. Pułkownik Ali Rébétez, w cywilu profesor w liceum w Porrentruy, należał do Partii Liberalnej.
Obaj byli wpływowymi osobistościami. Byli przeciwnikami politycznymi, lecz w tej sprawie interweniowali obaj u komendanta policji i żądali wyjaśnienia, dlaczego ta żydowska rodzina, która utrzymywała bliskie i przyjacielskie relacje ze Szwajcarią i była doskonale sytuowana finansowo miała zostać wydalona ze Szwajcarii.
Socjaldemokratyczny deputowany i redaktor naczelny dziennika La Sentinelle (oficjalnego organu prasowego Partii Socjaldemokratycznej w Romandii) Paul Graber telefonował z Chaux-de-Fonds, żądając natychmiastowego wstrzymania procedury wydaleniowej. Lekarz Édouard Gressot, wpływowa osobistość w l’Ajoie wystawił pani Sonabend zaświadczenie, że jej stan zdrowia wymaga natychmiastowego odpoczynku i nie pozwala na przeprowadzenie wydalenia.
W Bernie rozmawiano z szefem dywizji federalnej policji Heinrichem Rothmundem oraz jego zastępcą Oscarem Schürchem. Pozostali nieugięci.
Policjant wojskowy Corbaz sporządził protokół przesłuchania. Simon Sonabend oświadczał: „Nie mogę wrócić do Belgii, ponieważ tam ja i moja rodzina jesteśmy zagrożeni deportacją. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę, że stosują tam te same środki wobec Żydów, nie mogę się udać do wolnej Francji”.
Laja Sonabend walczyła o swoje dzieci. Błagała policjantów, by je oszczędzili. (Kilka rodzin z Porrentruy zaproponowało, że wezmą je do siebie).
Nakaz wydalenia został potwierdzony. Biorąc pod uwagę wszystkie interwencje na korzyść tej rodziny, trzeba było znaleźć prawnie wiążący motyw. Hipokryci z Berna znaleźli go: nielegalny wjazd na terytorium Szwajcarii.
W poniedziałek po zapadnięciu zmroku policjanci wojskowi w cywilu podjechali taksówką pod więzienie kantonalne w Porrentruy. Ani pan, ani pani Sonabend nie stawiali oporu. Być może myśleli, że nie zostaną wydaleni do okupowanej części Francji. Mylili się. Zabrano ich do Boncourt. Tam policjanci wojskowi przekazali rodzinę funkcjonariuszom policji kantonalnej, a ci odwieźli rodziców i dzieci w pobliże Saint-Dizier. Granica terytorium francuskiego pozostającego pod kontrolą niemieckiej armii, SS i gestapo znajdowała się mniej niż 100 metrów w kierunku zachodnim.
Choffat z policji kantonalnej tak pisał następnego dnia w raporcie dla kwatery głównej w Bernie:
Przekroczenie granicy odbyło się pomyślnie. Po przejściu kontroli niemieckiej wszyscy członkowie rodziny Sonabend przeszli przez granicę z zamiarem powrotu do ich domu w Brukseli. Zostali obciążeni kosztami taksówki i eskorty. Nie robili żadnych trudności. Rzekomo cierpiąca kobieta oświadczyła w końcu, że jest gotowa iść za mężem.
Pół wieku później Charles Sonabend opowiedział historykowi Stefanowi Mählerowi, co wydarzyło się później:
Nie mieliśmy żadnej mapy ani wskazówek w którą stronę iść. Dochodząc do jakiejś drogi, nie mieliśmy pojęcia, czy powinniśmy skręcić w lewo czy w prawo. Z jednej strony w oddali widać było las, z drugiej – drogę. Podczas gdy staliśmy tak, zastanawiając się, w którym kierunku iść, usłyszeliśmy z daleka szczekanie psa [ …]. Ukryliśmy się za niewielkimi krzakami. To rzeczywiście był jeden z niemieckich patroli, który zbliżał się w naszą stronę. Mieli ze sobą psa, który wyczuwszy nas, zaczął się szarpać na smyczy. Niemcy znaleźli nas bardzo szybko.
Niemieccy żołnierze odprowadzili rodzinę do Belfort, gdzie zostali uwięzieni. Rodzice zostali przetransportowani do Drancy. 24 sierpnia zostali wywiezieni bezpośrednio do Auschwitz. Laja i Simon Sonaberg zginęli tam obydwoje. Dzieci cudem ocalały. W sierpniu 1942 r. obóz w Drancy był przepełniony. Adolf Eichmann nie miał wystarczająco dużo pociągów, by przewieźć wszystkich Żydów do komór gazowych w przewidzianym czasie. Wydał rozkaz, by część dzieci poniżej 16. roku życia została tymczasowo przekazana Francuskiemu Związkowi Generalnemu Izraelitów.
jean-zieglerDziesiątki tysięcy prześladowanych Żydów, które daremnie domagały się azylu w Szwajcarii spotkał taki sam los jak Laję i Simona Sonebendów.
Jean Ziegler
Komentarze
Prześlij komentarz