Przeżyć za 1300 zł miesięcznie. Zobacz, jak sobie radzą pracujący biedni
Reklama
Przeżyć za 1300 zł miesięcznie. Zobacz, jak sobie radzą pracujący biedni
Harują, ale zarabiają grosze, za które ledwo udaje im
się przeżyć. Jest ich wśród nas coraz więcej. Kim są pracujący biedni?
Rysiek ma 20 lat, Edyta 19. Wynajmują mieszkanie pod Warszawą i myślą o wspólnej przyszłości. Na razie bez dziecka, bo jeśli 1600 zł dochodu,
który mają na spółkę miesięcznie, jeszcze pozwala im na przeżycie, to z
dzieckiem byłoby to raczej niemożliwe. Choć są harcerzami i sztukę
przeżycia – także finansowego – opanowali do perfekcji. Za pieniądze,
które zarabiają w sieci fastfoodów (on na magazynie, ona na kasie), są w
stanie nie tylko przeżyć, ale, jak zapewniają, odłożyć na przyjemności.
Jak? Za chwilę opowiem.
Opowiem o strategii przetrwania i sposobach na cud pomnażania żywności. Nie
tylko Ryśka i Edyty, ale także reszty moich bohaterów. Są w różnym
wieku, mieszkają w odległych od siebie miejscach, mają inne zawody i
wykształcenie. Łączy ich jedno: zaliczani są do kategorii biednych
pracujących. Ludzi, którzy nie są w stanie żyć na godnym poziomie, choć
nierzadko pracują dłużej niż kodeksowe 8 godzin dziennie. Do kategorii
biednych pracujących zaliczani są ci, którzy uzyskują miesięczny dochód
wynoszący 60 proc. mediany w swoim kraju. Według ostatnich danych GUS u
nas ta średnia płaca wynosi 3115,11 zł, czyli ci, którzy zarabiają
mniej niż 1850 zł brutto (1355 zł netto), to zarobieni po pachy biedacy.
Pikanterii
sytuacji dodaje fakt, iż oficjalna mediana jest faktycznie niższa niż
ta rzeczywista, ale takie badanie robi się raz na dwa lata i najświeższe
wyniki będą gotowe dopiero pod koniec tego roku. Natomiast suma 1850 zł
odpowiada wysokości pensji minimalnej, która będzie obowiązywać dopiero
od 2016 r. Czyli tych biednych pracujących faktycznie jest więcej, niż
mogłyby wskazywać oficjalne dane. Ludzie, z którymi rozmawiałam,
zbierając materiał do tego artykułu, kiedy dopytuję ich skrupulatnie o
wysokość dochodów, irytują się. – A gdybym na lewo dorobił jeszcze 300
zł, to czy moja sytuacja finansowa, pani zdaniem, radykalnie by się
polepszyła? – nie wytrzymał jeden z nich.
>>> Czytaj też: Bieda po amerykańsku, czyli klimatyzowany dom z komputerem
O biednych pracujących
oprócz tego, że są, niewiele wiadomo. Ilu ich jest? Trudno policzyć.
Ale, prawdę mówiąc, nie ma też jednoznacznie określonych granic biedy. W
statystyce GUS, w zależności od przyjętej metodologii, możemy mówić o
ubóstwie skrajnym (minimum egzystencji), ustawowej granicy ubóstwa (można wówczas liczyć na pomoc społeczną), a także relatywnej granicy ubóstwa
(liczonych jako 50 proc. średnich wydatków ogółu gospodarstw domowych).
Jednak przyjętej przeze mnie kategorii biednych pracujących nie ma. Z
opublikowanego we wtorek przez GUS raportu wynika, że w skrajnej biedzie
żyło w zeszłym roku 7,4 proc. Polaków, relatywną granicę ubóstwa
osiągnęło 16,2 proc., a ustawową 12,2 proc. Gorzej niż u nas, jeśli
porównać oficjalne wskaźniki, sprawa przedstawia się – jeśli chodzi o
kraje UE – tylko w Rumunii i w Grecji. Ale jako że brakuje dokładnych
danych, trudno nawet porównywać. Wciąż większą wagę, jako do problemu
społecznego, przypisuje się do bezrobotnych. Ale ci, co mają pracę, ale
nie potrafią się z niej utrzymać, to jakieś gapy.
Reklama
Jak
mówi dr Rafał Muster, socjolog zajmujący się problematyką rynku pracy z
Uniwersytetu Śląskiego, dodatkowy kłopot z określeniem skali
występowania zjawiska pracujących biednych w Polsce jest taki, że de
facto na dużą skalę nikt ich nie bada. – Ostatnie porządne badania
zrobił CBOS w 2008 r., dziś mamy 2015 r., a wciąż wszyscy na nie się
powołują, bo nie ma innych – zżyma się naukowiec. Tak jak gdyby nie było
kryzysu światowego, jak gdyby nie było zmasowanego uelastyczniania
rynku pracy, jak to się ładnie nazywa. Według najnowszego raportu
Międzynarodowej Organizacji Pracy już 75 proc. ludzkości na świecie
pracuje poza umową o pracę. W Polsce jest 1,25 mln pracowników
zatrudnionych właśnie na takich zasadach. To fatalnie odbiło się na
rynku pracy (cokolwiek na ten temat mówiliby przedsiębiorcy) oraz na
dochodach ludzi. Doprowadziło do pauperyzacji całych rodzin i ich
degradacji społecznej. Prosta dana: z raportu Instytutu Polityki
Społecznej UW wynika, że co 7. pracujący w Polsce jest biedny, przy czym
wśród tych zatrudnionych na umowę o pracę na miano biedaków zasługuje 7
proc., natomiast wśród „śmieciówkarzy” aż 25 proc. A mimo to starają
się dawać sobie radę, jakoś żyć.
Teraz mam za swoje
Tak
jak Mirek spod Warszawy, który ostatni raz pracował na etacie w 2008 r.
jako infografik w jednym z dużych wydawnictw ogólnopolskich. Ale
przyszedł kryzys i wylądował na bruku. Ma tego dodatkowego pecha, że
jest człowiekiem nierozwojowym – skończył 50 lat – a tych najbardziej
doświadczonych, a więc i najdroższych, zwalnia się najszybciej. – W
momencie zwolnienia miałem jeszcze kredyt na karku – dodaje z
rezygnacją. Trzeba się było jakoś ratować, bo pensja żony pracującej w
księgowości państwowej instytucji – niecałe 2 tys. zł – nie
wystarczyłaby na utrzymanie ich oraz będącej w wieku licealnym córki
(teraz dziewczyna studiuje w trybie dziennym i nie bardzo może pracować,
zwłaszcza że ostatnia jej próba dorobienia skończyła się awanturą z
pracodawcą: miała być na pół etatu, ale on żądał, aby w jego ramach
pracowała 150 godzin miesięcznie, podczas kiedy cały etat to 180 godz.).
Jako
że nie było dla Mirka pracy w zawodzie infografika ani w pierwszym
wyuczonym – technika elektronika, przekwalifikował się na ochroniarza.
Ze stawką 6 zł na godzinę pracował w dużym warszawskim hotelu, potem za
tę samą stawkę cieciował w prywatnej telewizji. Wychodziło jakieś 1440
zł miesięcznie, co dawało im w sumie na trzy dorosłe osoby zawrotną
kwotę niemal 3,5 tys. zł. A więc sporo ponad to, co GUS uważa za nędzę. A
przecież nie jest łatwo utrzymać się za takie pieniądze. – Na szczęście
nie musimy wynajmować mieszkania, bo mamy własnościowe, więc pozostają
do zapłaty media
– relacjonuje Mirek. Trzeba było natomiast zweryfikować swoje potrzeby i
przyzwyczajenia. Urlop tylko na działce, bo na wyjazdy ich nie stać.
Zamiast kupować meble, bo stare zaczęły się rozpadać, robi sam szafki i
regały. Kiedy telewizor ostatecznie odmówił posłuszeństwa, naprawił
dającego się jeszcze reanimować grata od kolegi. – Bo nawet gdybym
chciał wziąć coś na kredyt, to przecież nie dostanę – wzrusza ramionami.
Kino? Może raz na kwartał. Kiedy był w teatrze, nie pamięta, na pewno
nie po listopadzie 2008 r. – Na szczęście nie musimy oszczędzać na
jedzeniu – znajduje jaśniejszy punkt egzystencji. – Jemy tradycyjnie, po
domowemu, bo jak się człowiek postara, to tak drogo nie kosztuje, a
jest smacznie – kończy.
>>> Czytaj też: UE: Zagrożenie biedą dosięga 124 mln osób. Zwłaszcza samotnych rodziców i bezrobotnych
Obecnie
jest bez pracy, ale ma nadzieję, że za parę tygodni znów przywdzieje
uniform ochroniarza. Teraz stara się łatać domowy budżet fuchami. Temu
naprawi radio, tamtemu pomajstruje przy komputerze. Oczywiście na
czarno, bo gdyby założył firmę, na ZUS by nie zarobił. Żałuje, że na
początku lat 90., kiedy kolega namawiał go, by razem założyli firmę
wnętrzarską, nie dał się mu przekonać. – Myślałem, że etat to pewniejsza
sprawa, bezpieczniejsza starość. Teraz mam za swoje – kwituje.
Kiedy
proszę go, aby spróbował opisać kilkoma słowami swój stan psychiczny,
wymienia: wściekłość, smutek, frustracja. – Jestem zły na siebie, że
taki jestem do niczego, że brakuje mi siły przebicia i odwagi, że nie
potrafię nic załatwić dla siebie i rodziny – mówi. Na wybory
prezydenckie nie poszedł. Nie ufa nikomu. Ale nie będzie miał nic
przeciwko temu, jeśli ten cholerny system się zawali. Już najwyższy
czas.
Mirek
z żoną, Lucyna i Adam ze Śląska (inteligenci, ona po 50. straciła
pracę, on łapie dziesiątki umów-zleceń, wpycha się w projekty unijne, a i
tak czasem się zdarza, że muszą pożyczać na jedzenie od matki
emerytki), Jurek z Zagłębia (kiedyś był ważnym redaktorem, dzisiaj
cieszy się, gdy zarobi 800 zł na umowie w PR) i setki, tysiące innych.
Seniorów, jak są określani w urzędniczym języku, choć są przecież pełni
sił i zapału do pracy. Mają poczucie zmarnowanego życia i wielkiej
niesprawiedliwości. Co gorsza – brak im nadziei, stracili złudzenia, że
cokolwiek w ich życiu zmieni się na lepsze. Niektórzy z nich, ci
najbardziej zdesperowani albo po prostu mający zaplecze w dzieciach,
które już wyjechały, decydują się na emigrację.
Gorzej być nie może
Kiedy
wgłębić się w różnego rodzaju statystyki i zestawienia, można się łatwo
przekonać, że biedni pracujący to grupa wymykająca się jednoznacznym
definicjom i próbom skategoryzowania. Na stanie się biednym pracującym
narażeni są dziś wszyscy. Wspomniani seniorzy (45+) z przyczyn
oczywistych. Młodzi – zarówno ci po studiach, jak i w trakcie edukacji –
też jak najbardziej. Bo to, co dziś oferuje im rynek pracy, to
najczęściej śmieciowe posady w usługach, zwykle gastronomii i call
centers. Przy czym ci, którzy załapali się na słuchawkę, nie mają aż tak
źle, bo w dużych firmach stawki godzinowe sięgają nawet 20 zł. Za to
wykwalifikowana przedszkolanka często dostaje propozycję taką samą jak
ochroniarz: 6 zł za godzinę. Przy czym 6 zł w ochronie jest dziś godną
zapłatą, bo zdarzają się stawki niższe niż 3 zł. Eksperci wyliczają
kolejne grupy społeczne zagrożone utonięciem w życiu na granicy
ekonomicznej śmierci: kobiety, a zwłaszcza te samotnie wychowujące
dzieci, rodziny wielodzietne, samozatrudnionych, rolników, pracowników
fizycznych (z wyjątkiem tych, którzy wyemigrowali, bo oni – choć tam na
obczyźnie kwalifikują się do grona pracujących biednych, to w porównaniu
ze swoimi odpowiednikami w kraju jawią się jakimiś nababami. No cóż,
możemy śmiało założyć, że przybysz z rwandyjskiej wioski poczułby się u
nas jak w raju. Wszystko jest kwestią kontekstu. Aspiracji. Oczekiwań).
Przy
czym bardzo bolesna jest sytuacja, kiedy leci się ze społecznego Mont
Everestu na łeb. Krzyś (nie Krzysztof, ale Krzyś, tak się każe nazywać)
ma 30 lat, żonę pracującą na kasie w sklepie sieci Auchan, dwójkę dzieci
(7 i 8 lat) oraz przechlapany, jak to określa, status. Jeszcze rok temu
miał kontrakt menedżerski w rodzimej firmie handlującej sprzętem
komputerowym i telekomunikacyjnym. Przynosił do domu co miesiąc 5–6
tys., a jak było świąteczne branie, zdarzało się nawet, że i 10 tys. zł.
Na nic nie brakowało. Teraz różowo nie jest. Stracił robotę, choć był
świetnym sprzedawcą, bo firma padła. Klasyka gatunku: popodpisywała
niekorzystne umowy z galeriami handlowymi w całym kraju. A on z raju
musiał przenieść się do czyśćca. Znalazł pracę na umowę-zlecenie za 2
tys. zł, z czego część pod stołem, by pracodawcy nie przysparzać
kosztów. Żona przynosi osiem stówek, przy czym jemu płacą w kratkę,
spóźniają się, czasem nie dopłacą. Z tych około trzech tysięcy 1300 zł
zjada im wynajmowane mieszkanie.
Najpierw
przejedli oszczędności, potem cięli koszty. Wyjścia na miasto, jedzenie
w knajpach, rozrywki, używki. Ale było za mało. Pod nóż poszedł też
angielski, szkółka pływacka i narty dzieci. Rozrywka, ciuchy, te
wszystkie rzeczy, które kiedyś były oczywiste, a teraz stały się
zbytkiem. Najgorsze jest to, mówi Krzyś, że się zapętlił. W tej robocie,
którą uchwycił, nie rozwija się. Mało tego, jest w niej kiepski, bo
pracodawca grosza nie przeznaczył na szkolenie. W poprzedniej był
świetny, podniecał się nią, realizował – techniki sprzedaży
konsumenckiej były jak basen z ciepłą wodą, w której nie tyle pławił
się, co pływał jak zawodnik pierwszoligowy. Tutaj musi się sprawdzić w
nieco innym modelu, B2B, ale nikt nie nauczył go, jak powinno się to
robić. A na samodokształcanie się zwyczajnie nie ma ani pieniędzy, ani
sił i czasu. Myślał o przejściu na swoje, ale obniżony ZUS go nie
obowiązuje, z normalnym nie dałby rady. – I jakoś tak się stało, że z
przedsiębiorczego mężczyzny, który wierzył, że świat weźmie za rogi,
stałem się kimś, kto tylko kombinuje, jak tutaj przetrwać do pierwszego –
mówi zrezygnowany.
Jedzą
w miarę normalnie, choć pod koniec miesiąca modyfikują jadłospis: kasza
z sosem zamiast schabowego. Każdy wydatek ponad standard jest
wyzwaniem, na przykład ubezpieczenie samochodu. Ok, nie bardzo go teraz
stać na auto, ale bez niego byłby jeszcze bardziej przytłoczony i
uwiązany. Oszczędności? Tak, pamięta, kiedyś miał, dziś jeśli nie kończy
miesiąca na dużym debecie, czuje się usatysfakcjonowany. Ogólny stan
psychiczny negatywny. Przeważa frustracja. Głosował na Kukiza, bo tylko
rewolucja może coś w tym kraju zmienić. Nie chce emigrować, choć o tym
coraz częściej myśli. Nie wierzy w 500 zł na dziecko, które obiecywał
Duda. Pewnego dnia, kiedy już się z żoną całkiem finansowo wyłożyli,
poszedł do opieki, bo z wyliczeń mu wyszło, że ze swoimi dochodami
kwalifikują się do pomocy ze strony państwa. Ale równie szybko z tego
pomysłu zrezygnowali. – Wielka strata czasu i jeszcze większe
upokorzenie – ocenia. Dostali do wypełnienia wielką papierologię, trzeba
było zdobywać świstki, zaświadczenia, udowadniać na tysiące sposobów,
że się nie jest złodziejem i wyłudzaczem. I jeszcze zachowanie tych pań z
urzędu, pełne pogardy miny, sposób mówienia, jak do niedorozwiniętych
dzieci. Dramat. – Następnym razem, jak nie będę miał co dać dzieciom na
obiad, pójdę ukraść. Przestępców lepiej się traktuje w tym kraju niż
niezamożne osoby – ocenia Krzyś. Ale jeszcze nie ma pomysłu, co i komu
miałby zrabować.
Kiedy
wreszcie Krzyś i jemu podobni uporają się ze swoją traumą i wpadną na
pomysł, jak by tu uelastycznić redystrybucję dóbr w społeczeństwie,
wszyscy będziemy mieli kłopot. Jak to może wyglądać? Cofnijmy się do
czasów rewolucji przemysłowej. Możemy z tamtego wczoraj i dziś wysnuć
analogie. Choćby z tego powodu, że – jak pisze dr Rafał Muster w
artykule „Pracujący biedni na rynku pracy. Procesy uelastyczniania
zatrudnienia a zjawisko pauperyzacji pracowników”, protoplastami osób
dziś zaliczanych do kategorii pracujących biednych byli dawni robotnicy.
Jak dziś pracę wykonywało wówczas wielu, lecz pensji adekwatnej do
wysiłku otrzymywało niewielu. Bo od początku kształtowania się
kapitalistycznego systemu produkcji występowały sprzeczności między
interesami pracodawców a pracowników oraz pogłębiające się dysproporcje.
Bo jeśli duża grupa ludzi wykonuje pracę nieprzynoszącą efektów,
niepoprawiającą jakości ich życia, staje się to, jak pisał Ryszard
Kapuściński, jednym z większych problemów społecznych XXI w. Jak to się
może skończyć? W poprzednim stuleciu dążenie do maksymalizacji zysku
doprowadziło do rewolucji bolszewickiej. Trudno przewidzieć, do czego
doprowadzi nas to teraz. Grono wkurzonych, oburzonych, niezadowolonych
jest równie szerokie, jak wówczas. Wprawdzie robotników w dawnym tego
pojęcia rozumieniu niemal nie ma, ale do starych, wykluczonych grup
dołączyły nowe.
Ci najbiedniejsi mieszkają
głównie w małych miejscowościach, zwłaszcza na wsiach. Szkoda mi
miejsca na przytaczanie statystyk, wolę dać przykład z życia.
Małgorzaty, 45-letniej kobiety, matki 11-letniego syna, żony rolnika na
17 ha, żyjącej w niewielkiej mazurskiej wiosce. Opowiada o swoim losie:
Niby mamy ziemię, a nie mamy nic, choć mąż od rana do nocy pracuje.
Ciężko. Uprawiamy trochę zboża, jest trochę krów. Kiedyś były świnie,
ale ceny na trzodę tak spadły, że bez sensu jest je trzymać, bo trzeba
dopłacać. No, chyba że na swoje własne potrzeby: jak zabijemy tucznika,
to przez rok mamy mięso, musi nam wystarczyć.
Małgorzata
jest przerażona, bo ten rok będzie suchy, co oznacza, że nie będzie
siana, więc paszę dla bydła trzeba będzie kupować. A to oznacza
tragedię. Z rachunków wychodzi jej, że na miesiąc, jak całoroczne
dochody policzyć, mają jakieś dwa tysiące z niewielkim okładem na całą
rodzinę. A to oznacza, że nie kupuje sobie ciuchów, czasem jej mama coś
podeśle, ale nie może żerować na emerytce. Wszystko, co ma, inwestuje w
syna, bo zdolny, więc nie musi na gospodarce zostać. Jej babcia, jak
nazbierała jajek, to jechała do Giżycka na targ, opłaciła przejazd
pekaesem, zrobiła zakupy na cały tydzień i ze słodyczami dla dzieci
wróciła do domu. Ona, gdyby miała podobny pomysł, to musiałaby dopłacić
do interesu: kury muszą mieć odpowiedni atest, ona sama książeczkę
sanepidu, trzeba zapłacić placowe. I jeszcze liczyć się z nieustającymi
kontrolami: czy kury mają tyle a tyle przestrzeni, czy są szczęśliwe.
Tak samo jest z ziemniakami: atest, czy zdrowe, kolejny, czy w piwnicy
nie ma grzyba. Nie, żeby miała coś przeciwko unijnym normom, zasadom
higieny i zdrowego rozsądku. Ale szału dostaje, bo te zasady działają
tylko w jedną stronę.
Z
ich ziemi 4 ha są pod wodą, gdyż bobry porobiły tamy. Ale za te
nieużytki odszkodowania jeszcze nie dostali, za to unijne dotacje już
zniknęły, gdyż mądra Unia nie płaci za to, co nieuprawiane. – Ale jako
że jestem obszarniczką z punktu widzenia prawa, nie należą mi się żadne
zasiłki na dziecko, żadna pomoc – utyskuje. Gdyby miała wybrać
określenia, jeśli chodzi o jej stan psychiczny, wybrałaby jedno:
zrezygnowana. Co nie znaczy pogodzona. Jednak, jakby nie patrzeć, czujna
i wkurzona. Do najbliższego sklepu ma 7 km, więc nie odwiedza go
częściej niż raz na tydzień. Kupuje 10–15 bochenków chleba, mrozi je.
Wyszukuje promocji na mięso, zwykle z kurczaka. Ostatnio udało się kupić
10 kg nóżek w supercenie 2,99 zł za kilogram. Część upiekła, część
uwędziła, trochę zamroziła, ale bez przesady, zamrażalnik ma swoją
ograniczoną pojemność.
Urodziła
się i wychowała w Olsztynie, ale już niemal zapomniała, jak się żyje w
mieście. Wstaje rano, szykuje kanapki synowi do szkoły, pościeli, zimą w
piecu zapali. Trzeba kury nakarmić, psom nagotować, obiad dla rodziny
zrobić. Odkurzyć, zrobić pranie. Syn ze szkoły przyjdzie – w lekcjach
przypilnować. Na ogrodzie popielić latem, jesienią przez trzy miesiące
zabawa z ziemniakami: wykopać, przebrać, w worki popakować, sprzedać.
Jedyna rozrywka to media społecznościowe i jej pasja: genealogia. Ale
oczy się zamykają ze zmęczenia, więc nie za bardzo jest na rozrywki
czas. – Nie żałuję, że wyszłam za mąż za rolnika, że mieszkam na wsi, że
musimy ciężko pracować – mówi. Wszędzie trzeba się natrudzić. Ale
najgorsze jest to poczucie, że żyły sobie wypruwasz, ale nic z tego nie
masz. Nawet nadziei. Małgorzata w wyborach prezydenckich nie głosowała.
Kiedyś była za Kwaśniewskim, ale to było dawno temu. Jej mama jest za
Komorowskim, mąż za Kukizem, rodziny się podzieliły. Wniosek: ludzie są
rozgoryczeni. Zwątpili. Więc może lepiej, że niedługo wszystko szlag
trafi, bo chyba gorzej być nie może.
Socjolodzy
i politolodzy zagadywani o to, do czego może doprowadzić dzisiejsza
sytuacja na rynku pracy, albo nabierają wody w usta, albo snują
przepowiednie, których nie powstydziłaby się delficka Pytia. Czyli
będzie tak, a jeśli nie tak, to inaczej, zobaczymy (nie mówię o tych
luminarzach nauki, którzy już dawno opowiedzieli się po tej czy innej
stronie politycznej sceny i teraz starają się tylko, jeśli nie ugrać coś
dla siebie, to przynajmniej powalczyć o godne zejście z areny). Znaczy
sytuacja jest faktycznie rewolucyjna i każdy nieostrożny krok czy
wypowiedź może się źle skończyć.
Profesor
Jacek Wódz, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, tylko się
śmieje. Dla niego to kolejna rewolucja podczas naukowej kariery. Za
jakieś dwa lata, mówi, kiedy ten rewolucyjny zapał się wypali, będziemy
od nowa budować struktury państwa. Wkurzeni, którzy zapewne przejmą
władzę w najbliższych parlamentarnych wyborach, nie mają ani programów,
ani zdyscyplinowanych szeregów działaczy, a tym bardziej politycznych
menedżerów, którzy by w sposób uporządkowany wprowadzali wytęsknione
przez gros społeczeństwa zmiany. Zakładamy się, dolary przeciwko
orzechom. No, zastrzega, chyba że władzę w kraju przejmą faktycznie
głodni i młodzi, a nie rockmeni, nie trybuni ludu. Czyli, wtrącam się,
takie osoby jak Rysiek i Edyta. Zdyscyplinowani i pełni nadziei.
Kura rządzi
A
teraz będzie o kurze, która ma wystarczyć na pięć obiadów.
Przypomnijmy: Rysiek ma 20 lat, Edyta 19. Wynajmują mieszkanie pod
Warszawą i myślą o wspólnej przyszłości. Na razie bez dziecka, bo jeśli
1600 zł dochodu, który mają na spółkę miesięcznie z pracy na zlecenie w
sieci fastfoodów, jeszcze pozwala im na przeżycie, to z dzieckiem byłoby
to już niemożliwe. Rysiek studiuje na kierunku ochrona osób i mienia,
Edyta będzie dopiero zdawała maturę, za dwa lata. Bo trzy dni przed
swoją osiemnastką wyprowadziła się z domu, szybko okazało się, iż nie
jest w stanie uczyć się w trybie dziennym i pracować, więc z
konieczności wybrała robotę. W planach ma studia dietetyczne, w jeszcze
dalszej przyszłości własny interes, bo nie wyobraża sobie pracy w
korporacji, która by ją najpierw zassała, a potem zabiła. Dalej dom z
ogródkiem, dziecko w wózeczku, psa albo kota (może oba stworzenia naraz)
i zajęcie, które pozwala na życie, a nie tylko na przeżycie.
Ona
i Rysiek wierzą, że jakoś to wszystko się wyprostuje, że im się uda.
Swoją teraźniejszość traktują jako stan przejściowy, jako inwestycję,
swoistą daninę składaną losowi. Są dumni z tego, że nie tylko żyją, ale
potrafią się swoim życiem cieszyć. – Nie pijemy, nie palimy, nie
chodzimy na imprezy typu krata browaru i poranny kac – zaczyna swoją
relację Rysiek. Uczą się albo pracują, na zmianę. W przerwach spotykają
się z przyjaciółmi z harcerstwa. Koncert szant w dobrym towarzystwie
albo ognisko. Śmieją się, że choć są mięsożercami, to pewnie genetycznie
wkrótce zaczną przypominać kury. Bo głównie nimi się żywią.
Z
jednego ptaka może być nawet pięć obiadów Pomyślmy: kura ma dwie nogi,
które można upiec. Dwie piersi, które można zgrillować. Na kościach
można ugotować zupę, np. pomidorową, która wystarczy za dwa obiady. A z
mięsa oderwanego od kości oraz z polędwiczek odjętych od piersi można
zrobić danie a la chińszczyzna – trochę białka, dużo ryżu (ryż można
kupować bez obawy, że się zepsuje, w przeciwieństwie do ziemniaków),
warzywa i jakiś sosik. – To mi się nigdy nie znudzi – deklaruje Rysiek.
Śniadania i kolacje to, standardowo, kanapki. Z serem, ale czasem i z
jakąś wędliną. Jak się pracuje w sieci fastfoodów, to po 6 godzinach
można za 2 zł kupić dowolny zestaw. Co się liczy w oszczędnym domowym
budżecie. Ciuchy? Nie ma problemu. Oboje ubierają się w hipermarketach. I
wyszukują okazji na wyprzedażach. – Mam w nosie marki, nie chodzę na
wysokich obcasach, bardziej mi zależy na wygodnych butach – zwierza się
Edyta.
Ze
swoich dochodów 600 zł przeznaczają na wynajmowane od przyjaciela
mieszkanie, z pozostałego tysiąca 100 zł odkładają na nieprzewidziane
wydatki i zachciewajki. Dwa razy w miesiącu, jak zapewniają, wychodzą z
domu: do kina albo do pubu na kawę lub pizzę. Książki czytają, nałogowo,
ale ściągają je z netu. – Trzeba oddzielić pracę od życia – deklaruje
Edyta. I zapewnia, że jeśli pojawi się dziecko, to z całą pewnością nie
będzie go chciała niczym kukułka podrzucić którejś z mam. – Na razie mam
to, co chcę, czego mi potrzeba – mówi.
A
polityka? Ich sympatię na razie zdobył Kukiz. Obserwują Stonogę, choć
nie jest z ich bajki. Ale kiedy będą musieli na poważnie wybrać,
zagłosować – za cztery lata – będą gotowi. Skalkulują, jeszcze bardziej
wnikliwie i skrupulatnie niż swój obecny budżet, który z polityków daje
im realne szanse. Na spokojne życie, na reprodukcję. I podejmą właściwą
decyzję. ©?
Komentarze
Prześlij komentarz